Boże Narodzenie w Wojnowie na Mazurach Drukuj Email
Wpisany przez Zofia i Stefan Zubczewscy   
czwartek, 13 grudnia 2012 17:16
Boże Narodzenie w Wojnowie

Od prawie dwudziestu lat mam w Wojnowie drugi dom. Dopiero, gdy zaczęłam tam mieszkać dowiedziałam się, jak niezwykłe jest to miejsce.  Ziemię na której stoi moja wieś w grudniu 1831 roku kupili od rządu pruskiego Rosjanie.
Jednak nie byli to zwyczajni emigranci, poszukiwacze chleba i zarobku, tylko uchodźcy, prześladowani w swoim kraju z powodu wyznania. Byli to starowierzy, ortodoksyjni prawosławni, którzy nie zaakceptowali reform w swoim kościele. Na ziemiach polskich żyli według własnych zasad (mniej więcej) aż do drugiej wojny światowej. Po niej zaczęli emigrować na zachód, przede wszystkim do Niemiec. 80 lat temu Wojnowo było całe starowierskie, dzisiaj po tych ludziach pozostały ślady: chałupy pękające od wstrząsów powodowanych przez przejeżdżające pod oknami tiry, pojedyncze zabudowania sakralne, banie, czyli ruskie łaźnie co raz częściej nazywane saunami i… wspomnienia. Lubię słuchać jak dawniej było w Wojnowie. Jak obecni mieszkańcy wtapiali się w tę wieś.  Co pozostawili ich przodkowie. O tym rozmawiałam z dwiema mieszkankami Wojnowa: katoliczką i starowierką.
altOpowiada Wiera Adamczyk z domu Jefimow.
W naszej wierze wigilię Bożego Narodzenia obchodzimy 6 stycznia i w dniu tym tylko modlimy się. O 20 idziemy na mszę, która kiedyś trwała do trzeciej w nocy, obecnie jest krótsza. Kobiety muszą ubierać się w spódnicę zakrywającą kolana, a włosy przykrywać chusteczką. Z dzieciństwa pamiętam jak bardzo marzłam zimą w molennie, mając na sobie tylko rajstopy i spódniczkę.  
Moja Babcia – Paulina Kuśmierz była pierwszą opiekunką starowierskiego kościoła w Wojnowie (fot. z prawej), czyli molenny, nazywanej potocznie czerwoną cerkwią. (Oprócz niej jest w Wojnowie tzw. niebieska cerkiew - prawosławna). Wybudowana ona została z cegły na miejscu drewnianego kościoła, który spłonął. Po Babci opiekę nad świątynią sprawowała moja Matka – Irena. Właśnie uczę się z wielkim mozołem modlitw spisanych w języku słowiańsko – rosyjskim, używanym tylko w naszym kościele. Modlitwy te będę czytać podczas nabożeństw, tak jak robiła to moja Babcia i Mama.

Właściwie ciągle się dziwię, że podjęłam się tej pracy, ciągle się dziwię, że wróciłam do Wojnowa. Nie miałam takich planów, choć każdy urlop tutaj spędzałam, nie mogło być inaczej, bo tutaj przecież są moje korzenie.  Urodziłam się w Izbie Porodowej w Ukcie, podobnie jak moja starsza siostra, Anita i młodszy brat – Konstanty. (Izba ta już nie istnieje, dzisiaj Wojnowskie dzieci rodzą się przeważnie w szpitalu w altPiszu). W dzieciństwie mieszkaliśmy na Majdanie, potem rodzice przeprowadzili się do drewnianego domu z charakterystycznym zielonym gankiem. Babcia kupiła ten dom od  Moniki, córki pana Nowickiego, który prawdopodobnie go wybudował w 1934 roku.  Monika wyjechała do Niemiec. Nasz dom znajduje się naprzeciw molenny. Prawie każdy turysta fotografuje nasz ganek. A wiele osób mówi mi, że nasz dom stoi w szczególnym miejscu, otacza go dobra aura, która przyciąga uwagę. Uczyłam się w Szkole Podstawowej w Wojnowie (wybudowanej przez starowierów), potem w Kętrzynie, a w 1975 roku wyjechałam do Częstochowy, gdzie wyszłam za mąż. Wzięłam ślub z katolikiem, lecz nie zmieniłam wyznania. Powiedziałam, że jestem dobrze ochrzczona, szczyciłam się tym, drugiego chrztu nie potrzebowałam.
Moja Mama opowiadała mi, że chrzczono mnie w dramatycznych okolicznościach. Przyszłam na świat w lutym i zaczęłam bardzo chorować. Rodzice bali się, że umrę ochrzczono mnie więc już w marcu, choć trzymał tęgi mróz i woda była bardzo zimna. Dlaczego o tym mówię? Bo w tamtych czasach chrzciliśmy dzieci, zanurzając je w beczce wypełnionej wodą ze studni, a czasem z rzeki Krutyni. Nastawnik (nasz kapłan) zatykał dziecku nosek oraz buzię i zanurzał je w beczce aż do samego dna. Robił to trzy razy, naprawdę do dna, czyniąc znaki krzyża i odmawiając modlitwy. Widziałam taką ceremonię, gdy chrzczony był mój brat – Konstanty. Miałam wtedy osiem lat. Płakałam, gdy braciszek znikał pod wodą. Do dziś pamiętam jego twarzyczkę, gdy wynurzał się z wytrzeszczonymi oczkami, parskający wodą. Bałam się, że się utopi. Lecz oczywiście nic takiego się nie stało. Mama pocieszała mnie, mówiąc iż chrzest wzmacnia ludzi. Mnie mój chrzest uzdrowił, gdyż po nim  już nie chorowałam.
W dzień Bożego Narodzenia,  czyli 7 grudnia w gronie rodzinnym spożywamy uroczysty posiłek. Na ten dzień, oprócz dań mięsnych oraz zup, Babcia i Mama szykowały specjalne pierogi. Wstawały o czwartej rano. W kadzi podobnej do wysokiego flakonu (nie pamiętam nazwy tego naczynia), mieszały i ubijały farsz złożony z kiszonej kapusty, grzybów oraz twarogu. Na stolnicy robiły ciasto, takie jak na kopytka (mąka wyrabiana z gotowanymi, rozgniecio
nymi ziemniakami i jajkami). Z ciasta wykrawały krążki wielkości deserowego talerzyka, nadziewały je farszem i piekły. Bardzo lubiłam tę potrawę.
Katolicką wigilię poznałam w domu mojej teściowej i bardzo mi się ona spodobała. Wcześniej, jako dziewczynka, nie znałam tego zwyczaju i nie zwracałam na niego uwagi, zazdrościłam tylko innym dzieciom, że ubierają w domu choinkę, że zapalone na niej lampki tak ładnie błyszczą za oknami. Ogromnie mi się  to podobało, chciałam mieć takie drzewko we własnym domu, jednak ojciec nie godził się na to. Po wyjściu za mąż ustaliliśmy z mężem, że dzieci będzi
emy wychowywać w wierze katolickiej. Kupowaliśmy więc choinkę, a od teściowej nauczyłam się jak przygotowywać katolickie święta: że kładzie się pod choinkę prezenty, że na wigilie gotuje postne potrawy i dzieli opłatkiem. W tym roku – pierwszym który spędzę daleko od Częstochowy i moich dzieci (ale córka na pewno przyjedzie) przygotuję taką
alt
Wiera na ganku domu w Wojnowie
wigilię w Wojnowie. Tak jak w Częstochowie podam zupę grzybową  z postną kaszą gryczaną, barszcz czerwony z uszkami, kapustę z grochem i grzybami, śledzie w oleju, karpia smażonego z gotowanymi ziemniakami.  Jednak potem będę obchodziła święta w mojej wierze. Podobnie zresztą robiłam w Częstochowie. Piekłam pierożki nadziewane twarogiem, kiszoną kapustą i grzybami, takie jakie my jadamy w Boże Narodzenie.
W pracy częstowałam pierożkami moje koleżanki. Mówiły, że jestem dziwna, bo nie ukrywam się ze swoją wiarą. Lubiły, gdy opowiadałam o swojej religii. Na przykład o naszych postach: przed Świętami pościmy przez 40 dni, nie jedząc n
awet jajek i ryb. Moja Babcia w dużej, drewnianej dzieży przygotowywała na te dni kutię, czyli rozgotowane ziarna pszenicy zmieszane z miodem. Prócz kutii jadaliśmy tylko chleb z wodą. Dzieciom dawano czasem mleko, albo je sobie same podkradały, tak jak ja. Na prawdę nie było łatwo. Ale nasza wiara (jak zresztą każda) zmienia się, toteż dzisiaj poszczę tylko w środy oraz piątki.

alt
Bożena Kuźmicka z córką Madzią
Opowiada Bożena Kuźmicka  z domu Farys
Święta  w moim rodzinnym domu zaczynały się od wielkiego prania. Mamusia (Stanisława Farys) i Babcia zdejmowały pościel ze wszystkich łóżek i prały ją w pralce wirnikowej „Frania”. Wodę trzeba było nosić ze studni, a wyżymać ręcznie. Pościel była biała. Mamusia gotowała ją w parniku, podobnie jak raz w tygodniu naszą bieliznę – też białą. Nie mieliśmy jej dużo toteż w ciągu tygodnia praliśmy ją sobie sami, a w sobotę Mamusia „dopierała”. Po praniu wszystkie dzieci musiały być dokładnie wykąpane – a było nas dziewięcioro. Nie mieliśmy łazienki. Po kolei wchodziliśmy do metalowej wanienki, Babcia tylko dolewała gorącej wody i pucowała nas. Mamusia tymczasem robiła generalne porządki. Wyjmowała wszystko z szafek w kuchni i w pokojach. Przeglądała, wyrzucała produkty i rzeczy uszkodzone, a dobre na powrót układała. Odsuwała meble od ścian, żeby dokładnie wysprzątać za nimi. Co roku malowała na biało całą kuchnię. Potem razem z Babcią przygotowywała Kolację Wigil
ijną. Dzisiaj, gdy myślę o tej wielkiej pracy, to nie wiem jak sobie dawała radę. Co prawda pomagała jej Babcia, a z czasem moje starsze rodzeństwo, np. Andrzej nosił wodę, Krystyna i Ewa pomagały w kuchni, młodsze rodzeństwo sprzątało, wszyscy ubieraliśmy choinkę.  

Wigilia rozpoczynała się z pierwszą gwiazdką. altSiadaliśmy do stołu przykrytego białym obrusem (, pod którym było sianko. Dziśiaj kolor obrusa nie ma takiego znaczenia (fot. z prawej). W rogu stała choinka, a pod nią prezenty. Ubieraliśmy choinkę ozdobami z papieru, cukierkami „soplami”, małymi jabłuszkami. Te jabłuszka Babcia trzymała na Święta – były to specjalnie wybrane malutkie owoce, przechowywane na strychu w sianku. Mamusia kupowała nam praktyczne upominki, przeważnie  coś do ubrania. Babcia robiła na drutach skarpety i rękawiczki, a także szyła lalki z gałganków jako upominki.  Były to figurki z oczkami z guzików, typu przytulanki,  wypchane watą lub siankiem. Pamiętam lalkę, którą rozprułam. Wypadło z niej bardzo delikatne sianko, o niezwykłym zapachu. Ten zapach poznałabym na końcu świata. Po śmierci Babci zaczęliśmy na stole wigilijnym zostawiać jedno wole nakrycie. My dzieci dla Mamusi i Babci sami robiłyśmy prezenty. Były to broszki, korale, rysunki itp. Dla Tatusia nie mieliśmy upominków. Dostawał od Mamusi skarpety lub bieliznę.
Co jedliśmy? Barszcz czerwony z pierogami nadziewanymi kapustą i grzybami (uszek nie było i ja też ich nie robię). Szczupaka smażonego i ziemniaki z wody. Karpia nigdy nie kupowaliśmy, nikt go nie lubi. Sałatkę warzywną, kapustę z grochem, śledzie w oleju. Kluski z makiem. Wszystkie te potrawy ( musiało ich być przynajmniej 12, a b
yło zazwyczaj więcej)  ja teraz również przyrządzam. Nie podaje tylko dwóch, które pamiętam z dzieciństwa, ponieważ ich nie lubiłam. Była to woda z octem, w której pływała pokrojona drobno, surowa cebula oraz bliny mazurskie. Bliny te „przywędrowały” do naszego domu od sąsiadki, pani Idy Makarowskiej, która była wyznania starowierskiego.   Robiło się je z utartych surowych ziemniaków zmieszanych z mąką i jajkami, tak jak placki ziemniaczane. Ciasto wykładało się łyżką na blachę. Rozlewało się w małe placuszki. Potem blachę wsuwało się do piekarnika, a gdy bliny były gotowe, polewało sosem grzybowym.  Mamusia bez ustanku krążyła między kuchnią a stołem, podając kolejne potrawy. Po kolacji Tatuś (Mieczysław Farys) szedł z opłatkiem do krów i koni. A przed północą wędrowaliśmy piechotą do Ukty na Pasterkę. W kościele spotykała się cała wieś i tak jest zresztą i dzisiaj, z tym, że wszyscy przyjeżdżają samochodami.
Co zmieniło się w moim domu? Przybyło potraw. Robimy dwa rodzaje pierogów (ruskie oraz z kapustą i grzybami) – to jest specjalność Marleny, najstarszej córki. Robi je na kilka dni przed Wigilią i zamraża. Pierogi odsmażamy też na śniadanie w pierwszy dzień świąt. Mamy trzy rodzaje śledzi. Od niedawna robimy rybę po grecku, a ostatnio także  po  japońsku. Tę potrawę przejęliśmy od koleżanki moich córek (a właściwie jej matki) Ani, żony Marcina Siwoni: śledzie miesza się z pokrojonymi korniszonami, cebulą i papryką po czym zalewa sosem octowo- ketchupowym.    Smażymy szczupaka lub ryby morskie.
altInne są też prezenty. Wnuczki (Hubert i Maja) otrzymują zabawki (fot. z lewej), córki kupują sobie biżuterię, kosmetyki ale także coś z ubrania.  (Marlena mówi, że z reguły mamie kupują ciuszki, bo ”..ona sobie nigdy niczego nie kupuje. Raz kupiłam dla Mamy bluzkę i spodnie. Wydałam sporo pieniędzy i całą siatkę zgubiłam. Było to straszne”). Kupujemy prezenty według zasady: każdy wszystkim, a ponieważ mam dużą rodzinę (cztery córki, z których każda ma już teraz partnera) to któregoś roku było ich tak dużo, że musieliśmy zapakować je w poszwę.
Wspominałam, że mój Tatuś nie brał udziału w przygotowaniach do świąt. Jednak z moim mężem, Aleksandrem jest inaczej. Alek przynosi choinkę i oprawia ją. Potem bierze się do  obierania, krojenia i siekania wszystkich warzyw.  Jest z tym naprawdę dużo roboty. My, kobiety potem to wszystko tylko łączymy, szykując sałatki, farsze oraz sosy.
Myślę, że nowością jest też sposób ubierania choinki. Gotowe ozdoby schodzą na drugi plan. Bardziej cenimy ozdoby robione własnoręcznie. Jest to specjalność Marleny (najstarszej córki). Ale ubieraniem zajmuje się Madzia, najmłodsza, której pomagają wnuczki. W zeszłym roku nasza choinka była czerwono – złota. W tym jeszcze ni
e wiemy jaka będzie. Marlena nam nie zdradziła.
Kiedyś nasza Wigilia ciągnęła się długo, aż do wyjścia na Pasterkę. Teraz siedzimy przy stole najwyżej dwie godziny, a Marty (drugiej córki) nie będzie, gdyż mieszka w Irlandii. Po mojej kolacji Marlena i Ola jadą do rodziców swoich mężów.
W moim domu bardzo uroczyste i rodzinne są też Pierwszy i Drugi Dzień  Bożego Narodzenia. Wszyscy znów się schodzimy, przychodzi też moje rodzeństwo, znajomi -  siadamy do śniadania. Na stole pojawiają się dania mięsne wśród których królują żeberka w miodzie. Przepadamy za nimi. Podajemy też ciasta, podczas gdy w Wigilię jest tylko makowiec, gdyż mak symbolizuje dostatek, więc każdy powinien go zjeść.

Żeberka w miodzie -
Potrawa na Pierwszy Dzień Świąt
Żeberka opłukać i pokroić w małe kawałki.
Czosnek obrać, posiekać, a następnie rozetrzeć z miodem. Czosnku powinno być dużo.
Kawałki żeberek natrzeć dokładnie mieszaniną czosnku i miodu, a następnie odstawić je na całą dobę do lodówki.
Drugiego dnia obsmażyć żeberka na oleju, tak żeby zrobiły się brązowawe (uwaga – łatwo się przypalają). Następnie w naczyniu do pieczenia  ułożyć warstwę żeberek, polać je ketchupem (przecier pomidorowy nie nadaje się do tego) na niej ułożyć drugą warstwę żeberek, znów je polać i tak aż do wyczerpania całego mięsa. Na wierzchu powinien zostać ketchup przykrywający dokładnie mięso.  Wstawić do piekarnika. Piec w temperaturze 200 stopni  aż mięso będzie miękkie. Podawać na gorąco.
 
Tekst - Zofia Zubczewska
Zdjęcia - Stefan Zubczewski i archiwum rodzinne Kuźmickich

Poprawiony: sobota, 11 stycznia 2014 00:17